Trzynaścioro dzieci utonęło w Wiśle trzymając się za ręce. Tragedia w Kazimierzu Dolnym w 1961 roku
23
czerwca 1961 roku pięćdziesięciu najzdolniejszych uczniów szkoły
podstawowej numer 17 w Lublinie, nagrodzonych zostało jednodniową
wycieczką do Kazimierza Dolnego. W planie było zwiedzanie miasta oraz
kąpiel w Wiśle. Wszystko przebiegało zgodnie z planem aż do jednego
momentu. Podczas ostatniego punktu wycieczki, 29-letnia nauczycielka
Jadwiga H. zaprowadziła dzieci do - jak była wówczas przekonana -
płytkiej do kolan wody. Niestety, to co wuefistka uważała za dno rzeki,
było tzw. lotnym piaskiem, który po nadepnięciu odsłaniał głębokie na
ponad 2 metry dno. Tego dnia w Wiśle utonęło 13 dzieci.
Zdarzenie to do dziś nazywane jest największą tragedią w powojennej
historii Lublina.
Jak wspomina jeden ze świadków tamtych wydarzeń "Pamiętam, jak strażacy
rozstawili dużą sieć rybacką, żeby ciała dalej nie odpłynęły dalej
Wisłą."Czerwiec
1961 roku był wyjątkowo upalnym miesiącem. Zbliżał się koniec
roku szkolnego i z tej okazji nauczyciele ze Szkoły Podstawowej nr
17 przy ul. Krochmalnej w Lublinie, postanowili nagrodzić
najzdolniejszych uczniów wycieczką do Kazimierza Dolnego.
Jednodniowy
wyjazd zaplanowany był na 23 czerwca. Tego dnia ponad 50 uczniów
klas piątych zebrało się rankiem pod budynkiem szkoły. Wszyscy
świetnie się bawili zanim jeszcze szkolnym autokarem odjechali do
oddalonego o około 60 kilometrów Kazimierza.
Nad
uczniami miały czuwać tego dnia 3 nauczycielki, w tym 29-letnia
wuefistka Jadwiga H.
Dzień
przed wyjazdem plan wycieczki przedstawiony został ówczesnej
dyrektorce szkoły. W programie były m.in. wspinaczka na basztę,
Górę Trzech Krzyży, zwiedzanie spichlerza i jako ostatni punkt
kąpiel w Wiśle. Plan ten został zaakceptowany bez żadnego
sprzeciwu.
Autokar
odjechał sprzed szkoły na krótko przed 10.
Grupa
dotarła więc do Kazimierza Dolnego około 11. Przez pierwsze kilka
godzin wszystko przebiegało zgodnie z planem – dzieci zwiedzały
miasto i dobrze się bawiły.
Około
godziny 15 nastał czas na najbardziej wyczekiwany punkt wycieczki,
czyli odpoczynek na plaży i kąpiel w rzece.
Na
miejsce do biwakowania wybrano teren przy
budynku obecnego Domu Turysty PTTK.
Dzieci
rozłożył tam kocyki, zjadły przygotowane przez rodziców kanapki,
po
czym przez
około kwadrans bawiły się w berka.
Wszystko
przebiegało zgodnie z planem,
aż
do jednego
momentu. W pewnej chwili kilkanaścioro z dzieci wraz z nauczycielką
Jadwigą
H.
weszło do wody. Ich celem było przejście do oddalonej o koło 120
metrów wysepki pośrodku
rzeki.
Dla
bezpieczeństwa, wszyscy
trzymali się za ręce tworząc tak zwany łańcuch
życia.
Z
wiedzy jaką posiadała nauczycielka, woda w tym miejscu miała nie
być głęboka i sięgać co najwyżej do kolan.
W
trakcie drogi na wysepkę, która miała trwać najwyżej 3 minuty,
nagle zaczął się dramat. Jedna z dziewczynek zaczęła się topić.
Jadwiga H. ruszyła jej z pomocą. Jednak w tym czasie topić zaczął
się drugi z uczniów.
W
tym momencie dzieci ogarnęła panika. Zaczęły uciekać w stronę
brzegu, biegnąc przez miejsce, w którym woda, choć wydawała się
płytka, to po nadepnięciu na piasek, dno oddalało się o koło dwa
metry.
W
sumie w przeciągu kilku sekund topić zaczęło się ponad 20
pięcioklasistów.
Jak
wspomina Marianna Chmielewska, wówczas uczennica klasy 5B: Nagle
usłyszałam krzyk. W wodzie było widać tylko podniesione w górę
ręce. Jeden pisk był na brzegu, a drugi pisk był w rzece
Dziecko,
które zaczęło się topić pierwsze, nauczycielka Jadwiga H.
zdołała wyciągnąć z wody. Później jeszcze skoczyła do rzeki
po chłopca, który dłużej niż inni utrzymywał się na wodzie.
Uratowała go. W tej panice inne dzieci szły za nauczycielką.
Chciały ratować swoich tonących kolegów.
Wszystko
to trwało najwyżej kilka minut. Nauczycielki w panice próbowały
wyciągać z wody dzieci, które były bliżej brzegu
Miejsce
w którym doszło do tragedii nie było przeznaczone do kąpieli, nie
było tam więc ratowników. Tymi, którzy najszybciej przybiegli z
pomocą byli więc pracownicy pobliskich kamieniołomów. Trzynastolatki
nie miały jednak dużych szans na ratunek – nikt z obecnych nie
posiadał sprzętu ratunkowego ani nawet liny, którą można by
rzucić tonącym na pomoc.
Służby
przybyły nad Wisłę dopiero po jakimś czasie i jedyne co mogły
zrobić to odnaleźć ciała, które porwał nurt.
Jak
stwierdzono później, dzieci weszły na tzw. lotny piasek, który
zaczął osuwać im się spod nóg. Ponieważ trzymały się za ręce,
jedno pociągało za sobą drugie i po kolei wpadały do wody. W tym
miejscu było niestety głęboko, a nurt rzeki był silny.
Dzieci
które stały wówczas na brzegu były w szoku. Zostały szybko
odprowadzone na rynek Kazimierza do autokaru, który kilka godzin
wcześniej przywiózł je w to samo miejsce. Na początku nie wiadomo
było, ile z nich porwała woda. Nauczycielki kazały uczniom wejść
do pojazdu i usiąść na swoich miejscach. Zaczęły wtedy robić
listę obecnych.
Po
porównaniu jej z listą, którą zrobiły na początku dnia, wyłonił
się przerażający rozmiar tragedii.
Tego
dnia podczas kąpieli w Wiśle życie straciło w sumie 13 dzieci:
Maria, Ewa, dwie Elżbiety, dwie Basie, Małgosia, Mirosława, Adam,
Lechosław, Waldemar, Zbyszek i Czesław. Wszyscy w chwili śmierci
mieli zaledwie 13 lat.
Jak
pisał Kurier Lubelski, najbardziej dramatycznym momentem było
przekazanie tej informacji rodzicom dzieci lub raczej brak takiej
informacji.
Dyrekcja
szkoły, w której akurat tego samego dnia miało miejsce zakończenie
roku szkolnego, została powiadomiona o wydarzeniu telegrafem lub
według niektórych źródeł w trakcie rozmowy telefonicznej.
Należy
pamiętać, że wszystko to miało miejsce w 61 roku, a więc w
czasach, gdy w większości polskich domów nie było regularnej
dostawy prądu, nikt nie miał osobistego telefonu, mało kto
posiadał radioodbiornik a jeszcze mniej osób posiadało telewizor.
Poinformowanie
rodziców dzieci o tragedii nie było więc prostym i szybkim
zadaniem.
Niestety,
szybsi niż szkoła czy milicja, byli radiowi dziennikarze. Rodzice –
a przynajmniej część z nich - dowiedzieli się o wypadku z
komunikatu radia lubelskiego, który nie podał nazwisk ofiar, a
jedynie ich ilość.
Na
rynek Kazimierza Dolnego wkrótce zaczęli więc przyjeżdżać
zrozpaczeni rodzice uczniów z Lublina. Taksówkami, żeby na miejscu
być jak najszybciej. Jak
relacjonują świadkowie tamtych wydarzeń: Co parę minut
zajeżdżała „Warszawa” na lubelskich
numerach. Rodzice dowiadywali się zaraz
na rynku. Uratowane dzieci czekały w autobusie.
Uczestnicy
wydarzeń wspominają dramatyczną scenę, gdy jedna
z matek, która
chwilę wcześniej otrzymała tragiczną wiadomość o
śmierci syna,
weszła
do autokaru, gdy stał on jeszcze na rynku. Załamana
wołała
swoje dziecko po imieniu, nikt jej jednak
nie
odpowiedział.
Nad
rynkiem unosił się krzyk i płacz.Przed
szkołą w Lublinie również zgromadził się tłum. Około godziny
19 autokarem do miasta wrócili uczniowie, których rodzice nie
zabrali z Kazimierza autami. Na wielu z nich również czekała
tragiczna informacja.
W
tym samym czasie milicja przesłuchiwała nauczycielki. Jadwiga H.,
czyli ta która bezpośrednio zaprowadziła dzieci do wody, tego
samego dnia próbowała popełnić samobójstwo rzucając się do
rzeki. Na szczęście, jeden z milicjantów zdołał ją powstrzymać.
Kobieta tego samego dnia została aresztowana.
Według
relacji prasowych z tamtych lat, świadkowie twierdzili, że w
trakcie tragicznych wydarzeń w pobliżu miejsca, gdzie topiły się
dzieci, przepływała łódź wycieczkowa. Nie wiadomo jednak, czy
nikt nie usłyszał wołania o pomoc, czy też załoga nie chciała
narażać bezpieczeństwa pasażerów. Faktem jest, że nikt z łodzi
nie próbował pomóc tonącym dzieciom.
Policja
i wojsko powiadomione o wypadku przez nauczycielki i uczniów,
pojawiły się na miejscu dopiero po około 30 minutach. Wtedy nie
było już szans na odnalezienie dzieci żywych.
Ciał
szukano przez kolejne 4 dni. W nocy strażacy uruchomili agregaty
prądotwórcze i dalsza akcja odbywała się przy zapalonych
reflektorach.
Jednym
z pierwszych, którzy dotarli z Lublina na miejsce wypadku był
Andrzej Frączkowski, ówczesny sekretarz Rady Wojewódzkiej Ludowych
Zespołów Sportowych. Jak
wspomina: Przyjechaliśmy
z kolegą motocyklem. Na miejscu byli już ratownicy. Pamiętam, że
rozstawili dużą sieć rybacką, żeby ciała dalej nie odpłynęły
Wisłą.
Mieszkańcy
Lublina byli wstrząśnięci tragedią przez
wiele kolejnych tygodni. Pogrzeb dzieci odbył się po 4 dniach, gdy
z wody wyłowiono ciało ostatniego chłopca. Rodziny ustaliły, że
dzieci zostaną pochowane razem.
W
uroczystościach żałobnych wzięli udział rodzice, nauczyciele,
młodzież szkolna oraz mieszkańcy Lublina. Na 13 samochodach
wieziono 13 jednakowych trumien okrytych wieńcami i wiązankami
kwiatów –
tak pisał o pogrzebie Kurier Lubelski z 28 czerwca 61 roku.
Dziennikarz
piszący artykuł prawdopodobnie pomylił się co do liczby trumien.
Dwie dziewczynki bowiem w chwili śmierci tak mocno trzymały się za
ręce, że po wydobyciu z wody zdecydowano się ich nie rozdzielać.
Pochowano
je
w jednym grobowcu i w jednej trumnie na
cmentarzu przy ulicy Lipowej.
Początkowo
groby wszystkich dzieci były jednakowe. Z czasem większość rodzin
wyremontowała nagrobki, ale trzy pozostały w niezmienionej formie
do dziś.
Sprawa
utonięcia miała swój finał w sądzie. Proces przeciwko
nauczyciele wuefu, która była wówczas z dziećmi nad wodą,
rozpoczął
się w 62 roku
i toczył się w ekspresowym tempie. W ciągu zaledwie kilku dni
przesłuchano kilkudziesięciu świadków. Kobieta
została
skazana na 3.5 roku więzienia, gdzie
przeszła załamanie nerwowe, po którym trafiła do szpitala
psychiatrycznego.
Jak
mówiła na sali rozpraw: Każdy
wymiar kary będzie dla mnie sprawiedliwy. Wolałabym swoją śmierć,
niż przeżyć śmierć tych dzieci.